Wcześniakowe historie

3. 

31 tydz., 1235 g, 44 cm, 13.06.2001 r. 

Moja ciąża była zaplanowana, wyczekana, poprzedzona długim leczeniem, wieloma badaniami moimi i męża. Był moment, kiedy lekarze z Jeleniej Góry orzekli, że nic już nie mogą dla nas zrobić i musimy udać się do specjalistycznej kliniki leczenia niepłodności i wtedy stał się cud, okazało się, że jestem w ciąży. To nie była łatwa ciąża, musiałam wziąć urlop dziekański, mimo że do końcowych egzaminów został mi miesiąc. Cały czas krwawiłam w 9., 11. i 13. tyg. pojawiały się masywne krwotoki, długo leżałam w szpitalu pod kroplówkami, dodatkowo walczyłam z silną czynnością skurczową macicy, koszmarnymi wymiotami i innymi typowymi dolegliwościami ciężarnych. Mimo wszystko i wbrew temu, co mówili lekarze, Małgosia rosła i rozwijała się prawidłowo. 

Ok. 25 tyg. wszystkie dolegliwości ustąpiły, a ja mogłam w końcu wstać i wyjść na spacer, zaczęłam planować, kupować ubranka, byłam szczęśliwa. W 29. tyg. na rutynowej kontroli lekarskiej okazało się, że moje ciśnienie odbiega od normy a opuchlizna, która wydawała mi się typowa (był bardzo upalny maj i czerwiec), raczej dobrze nie wróży. Znów musiałam się położyć, ciśnienie jednak nie chciało wrócić do normy mimo dużej dawki leków, w 30. tyg. dostałam skierowanie do szpitala na badanie przepływów (usg Dopplera). Badanie wykazało zatrzymanie wzrostu małej na poziomie 28. tyg. 

Dostałam leki na rozwój płucek. Ciśnienie miałam monitorowane co godzinę, było w miarę ok. do niedzieli 10 czerwca. Wieczorem moje ciśnienie skoczyło do granicy dla mnie niewyobrażalnej 280/220, postawiłam na nogi cały szpital, wg lekarzy było to wskazanie do natychmiastowej cesarki, ale bano się ją przeprowadzać ze względu na mój stan, a poza tym KTG podłączone już na stałe było w miarę ok. jak na te warunki. Około 4 nad ranem udało się ustabilizować je na poziomie 150/110 wg ordynatora, jeśli byłoby takie do końca, to może być. 13 czerwca ciśnienie znów dało się we znaki, postanowiono o natychmiastowym cc, aby ratować i mnie i Małgosię. Podczas zabiegu byłam przytomna, w pewnej chwili usłyszałam donośny krzyk małej i szczere zdziwienie lekarzy, że taka jest żywotna i głośna, rozpłakałam się z wrażenia. Mała została natychmiast przewieziona na OIOM noworodkowy, gdzie czekała na nią wcześniej przygotowana aparatura. Na szczęście respirator nie był potrzebny, wystarczył tlen podawany bezpośrednio do komory przez 13 dni. Zobaczyłam ją dopiero następnego dnia, była taka malutka. 

Od tej pory spędzałam z nią każdą wolną chwile, szybko nauczyłam się karmić, przewijać, a nawet kąpać. Ominęły nas na szczęście większe problemy wcześniaków, lekarze bardzo dbali, aby nie doszło do jakiejś infekcji. Jej zadaniem było rosnąć i przybierać na wadze. Przeszła 3- krotną transfuzję krwi, do 4 tygodnia życia była karmiona dożylnie + przez sondę lub butelkę moim pokarmem, który pracowicie ściągałam co 2 godz. przez całą dobę. Bardzo mnie uczulano, abym pracowała nad pokarmem, tłumaczono, jakie to dla małej ważne i jak inne jest mleko mamy wcześniaka od mleka mamy donoszonego malucha. Pierwszy raz trzymałam Małgosię na rękach, jak miała 2 tyg. i nie potrzebowała już dodatkowego tlenu, od tej pory pozwolono mi ją już kangurować. Próbowałam ją nawet samodzielnie karmić, ale nie bardzo umiała ciągnąć sama i tak już niestety zostało, była karmiona moim mlekiem 6 m-cy, ale poprzez butelkę. Wyszłyśmy do domu 25 lipca, czyli na długo przed 13 sierpnia na kiedy to miałam wyznaczony termin porodu. Małgosia ważyła wtedy 2030 g i tu rozpoczął się nasz maraton po lekarzach: okulista, neurolog, neonatolog, kardiolog, audiolog, gastrolog. trochę tego było, ale daliśmy radę. 

Dziś Małgosia ma 13 lat. Podstawówkę zakończyła ze średnią 5,36 , jest absolwentką szkoły muzycznej 1 stopnia ( pianino) pływa, jeździ na nartach, na koniach. Tak naprawdę żeby dogonić rówieśników ( także intelektualnie ) potrzebowała trochę czasu, początki szkoły to był dla nas trudny czas, ale zarówno ona jak i my daliśmy radę. W 2012 roku urodziłam czwartą z kolei córkę – Marysia urodziła się w 36 tc i też została zakwalifikowana jako wcześniak. Jednak dla mnie był to zdrowy Duży noworodek , ważyła 2,7 kg i miała 50 cm . Po doświadczeniach z Małgosią 36 tc to już był dla nas bezpieczny czas.

Te doświadczenia nauczyły mnie jednego - nigdy nie wątp w swoje dziecko Twoja wiara w to, ze się uda, że będzie dobrze to siły dla Twojego dziecka, zastrzyk energii dla Was obojga.


Monika Zielonka




2.


W życiu nic nie da się zaplanować na pewno. To jedna z lekcji, jaką dał mi nasz synek, przychodząc na świat. Dwa miesiące przed planowanym terminem porodu. Wywracając absolutnie wszystko do góry nogami.

W piątek po południu pojechaliśmy z mężem na kontrolną wizytę do mojej Pani Doktor. Pamiętam, jakby to było wczoraj, jak w poczekalni planowaliśmy, co zrobimy podczas weekendu a tutaj… trach. Dostałam skierowanie i pilnie miałam jechać do szpitala, nawet nie mogłam wrócić do domu po jakiekolwiek rzeczy. Jeszcze sobie tłumaczyłam, że to może nic poważnego, że w szpitalu okaże się, że wszystko w porządku albo poleżę kilka i dni i wrócę do domu. Miałam nieprawidłowe przepływy pępowinowe. Powaga sytuacji dotarła do mnie, kiedy się okazało, że lekarze dyżurujący planują położyć mnie na salę przedporodową. Na szczęście nie było jeszcze tak źle, podczas weekendu dostałam jeszcze dwie dawki sterydów, które pomogły rozwinąć się maleńkim i niedojrzałym jeszcze płuckom naszego synka.


W poniedziałek dowiedziałam się, że we wtorek rano mam mieć cięcie cesarskie. Niestety maluszek już po południu przestał się ruszać i po wieczornej wizycie zapadła decyzja, że nie ma na co czekać. Leżąc na stole, czekałam tylko, co będzie dalej. Łzy ulgi popłynęły, kiedy usłyszałam krzyk naszego maleństwa. Jaś ważył 1,390kg, miał 40cm wzrostu i dostał 6 punktów w skali Apgar. Te liczby będę pamiętać chyba do końca życia. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak naprawdę to dopiero początek trudnych chwil.

Całą noc leżałam, zastanawiając się, co dzieje się z naszym maleństwem, nie mogłam doczekać poranka, kiedy przyjedzie mąż i wreszcie czegoś się dowiem. Kiedy pokazał mi pierwsze zdjęcie zrobione telefonem, przeraziłam się. Chude ramionka wystające spod pieluszki i jakieś rurki na twarzy. Po wizycie moja pani Doktor Ginekolog zabrała mnie na OIOM Noworodkowy i pierwszy raz zobaczyłam nasze maleństwo – leżało tam przykryte tylko pieluszką, za przezroczystą szybą – nawet jej bałam się dotknąć. Informacje od lekarzy na początku też nam wiele nie mówiły. Jaś miał zapalenie płuc, ale oddychał samodzielnie, jedną dobę był na nCPAPie. Jego stan był stabilny, ale nikt nie potrafił nam powiedzieć, co będzie dalej.

A dalej? Powolutku, powolutku było coraz lepiej. Ja zaczęłam przyzwyczajać się nowej sytuacji, do tych odwiedzin na OIOMie, do tego, że moje maleństwo leży za szybką i ze względu na tlenoterapię, a także fototerapię (z powodu żółtaczki) jeszcze nie mogę go przytulić i wziąć na ręce. To było chyba najtrudniejsze – ten brak kontaktu fizycznego, to, że tylko czasem mogłam na chwilę otworzyć magiczne drzwiczki i pogłaskać swoje dziecko – a i wtedy ręce mi drżały z obawy, czy nie zrobię mu krzywdy. Przeczytałam, że do takiego maleństwa trzeba dużo mówić, że ono słyszy i czuje rodziców. Ale przez pierwsze dni nie byłam w stanie wykrztusić z siebie słowa. Potem zaczęłam mówić i w tym czasie Jaś usłyszał wiele rzeczy, których nigdy nikomu wcześniej ani później nie powiedziałam.

Z zapaleniem płuc udało się uporać po 10 dniach podawania antybiotyku, stopniowo zmniejszały się także dawki tlenu w inkubatorze, a zwiększały gramy na wadze, kiedy Jaś był codziennie ważony. Najważniejsze składniki odżywcze dostawał w kroplówkach, ale sondą do brzuszka dostawał mój pokarm. Skupiłam na tym większość swojej uwagi, bo była to, jak mi się wydawało, jedyna rzecz, jaką mogłam dla niego zrobić – dać mu pokarm. Bywały chwile lepsze i gorsze, ale przynajmniej nie czułam się aż tak bezsilna.

Wbrew pozorom, mimo ogromnego stresu i napięcia, z oddziałem, na którym przebywał nasz synek, wiąże się dla mnie również wiele pięknych chwil. Do końca życia zapamiętam Walentynki, kiedy po raz pierwszy mogłam kangurować Jasia. Nie zapomnę dni, kiedy po raz pierwszy mogłam go wykąpać, nakarmić, przewinąć; dnia, w którym po przyjściu na oddział zastałam Jasia na „żółtej sali” (zwanej czasem przez pielęgniarki „przedszkolem”) – wreszcie mogłam wziąć go na ręce i pokazać mu kawałek świata za oknem. I wreszcie dnia, kiedy mąż przyjechał z fotelikiem samochodowym i mogliśmy zabrać nasze maleństwo do domu.

Po wyjściu ze szpitala zaczęły się nasze wycieczki po specjalistach: okulista, neurolog, ortopeda, chirurg dziecięcy. Jaś miał wykonany zabieg laseroterapii ze względu na retinopatię wcześniaczą, która rozwinęła się do trzeciego stopnia, jednak obecne kontrole okulistyczne wykazują, że wszystko jest w porządku. Czeka nas jeszcze zamknięcie przepuklin pachwinowych. Poza tym codziennie z Jasiem ćwiczę, żeby pomóc mu nadrobić zaległości. Ale podchodzę do tego spokojnie: ma całe życie na to, żeby te zaległości nadgonić.

Dziś Jaś jest zdrowym i wesołym dzieciaczkiem. Wiem, że zawdzięczam to wielu osobom: tym, którzy zajmowali się moją ciążą; tym, którzy później leczyli naszego synka i opiekowali się nim; wszystkim specjalistom, których odwiedzaliśmy z Jasiem już po wyjściu ze szpitala. Ciężka praca wielu ludzi składa się na nasze szczęście, i wszystkim w tym miejscu należą się wyrazy wdzięczności, której nie da się opisać.


Karolina Sienkiewicz - mama Jasia



1.


No i zaczęło się… Hurraaa!!! A może: O rety?!! Jeszcze nie wiem, ale po sześćdziesięciu dniach pobytu na Oddziale Intensywnej Terapii Noworodka jesteśmy wreszcie w domu…

Ale zacznę od początku. Moja przygoda z OIOMem Noworodkowym rozpoczęła się 1. kwietnia 2014 roku, kiedy to moje dwa skarbki postanowiły wyciąć prima aprilisowy numer i z zegarkiem w ręce, o północy pojawiły się na świecie. Niestety za wcześnie. Za wcześnie dla nich. Za wcześnie dla mnie.

Był to 31. tydzień ciąży.
Zaczęło się niewinnie, lekkie pobolewania w dole brzucha, które tłumaczyłam sobie moim obżarstwem, gdyż tego dnia na obiad szpitalny (trafiłam tu już 3 tygodnie wcześniej z „krótką szyjką macicy”) podano łazanki z kapustą kiszoną, które biorąc pod uwagę szpitalny wikt, zmiotłam ze smakiem do ostatniej kluseczki. Jednak z uwagi, ze lepiej chuchać na zimne, niż później żałować, zgłosiłam się do położnej z prośbą o jakieś środki rozkurczowe. Po 30 minutach, gdy ból nie ustał, a wręcz się nasilił i uregulował poprosiłam o widzenie z lekarzem. Pani Doktor zjawiła się szybciutko i niestety zawyrokowała, że poród jest w toku, pięciocentymetrowe rozwarcie i nie uda się go już wyhamować. Tniemy…

O rety, ale jak to? Nie do końca docierała do mnie powaga sytuacji… Tniemy? Ale to za wcześnie! Dziewczynki malutkie… Dadzą sobie radę? Co będzie dalej? Gdybym mogła to powstrzymać, to zrobiłabym wszystko! Ale nie mogłam…
I tak to na świecie pojawiły się dwie moje śliczne, malutkie córeczki dostając po 7 punktów w skali Apgar. Zuzia urodziła się o godzinie 00.10 z wagą 1700g., a Maja dwie minuty później ważąc 1600. Uff, nieźle, 7 punktów, waga jak na bliźniaczki w tym tygodniu ciąży też niezła. Będzie dobrze pomyślałam. Ale nie było…

Zderzenie z rzeczywistością miało być bolesne i nastąpić niespodziewanie. Na sali poporodowej leżałam z dziewczyną, która cięcie cesarskie miała bezpośrednio po mnie. Rano przyszła do niej P. Doktor z informacją o dzidziusiu. Do mnie nie… dziwne pomyślałam, ale mimo lekkiego niepokoju tłumaczyłam sobie, że dwie, że malutkie, że za wcześnie się pojawiły na świecie, więcej badań, i cierpliwie czekałam na informacje. One jednak nie nadchodziły.

Rano przyjechał roztrzęsiony mąż, tatuś – pomyślałam z uśmiechem. I później nie było mi już do śmiechu. Pierwsze informacje o dziewczynkach dostałam właśnie od niego. Był, widział, żyją.
No jasne, że żyją! A jak miałoby być??? Nie brałam pod uwagę innej możliwości. Są w inkubatorach, oddychają samodzielnie. Hurra, mówię, kiedy wyjdziemy. Nie tak szybko… Około południa zwlekłam się z łóżka i podreptałam na OIOM.

To, co zobaczyłam rozerwało mi serce.
Dwie maleńkie istotki, jakie one maleńkie pomyślałam, podłączone ro rurek, kabli, czujników… i ten dźwięk rejestrujący pikające serduszka. Nie można przytulić, bo jak? Nie można pocałować, ratująca życie szyba dzieli… zabiorę je i ucieknę… daleko… wszystko będzie dobrze…
Pierwsza informacja o stanie dziewczynek nie dotarła do mnie wcale. Zrozumiałam tylko, że oddychają ze wspomaganiem. Na razie… Połykałam łzy. Chciałam być silna. Dla nich. Chciałam nie płakać. Nie wolno płakać przy inkubatorze, bo dzieci to czują -kołatało mi się w głowie gdzieś usłyszane zdanie. Nie mogłam…

Tak właśnie dziewczynki rozpoczęły bohaterską walkę o życie, a ja zmagania z bezsilnością, najgorszym wrogiem. Codziennie przychodziłam do dziewczynek, najpierw na kilka minut, bo nie mogłam dłużej walczyć z rozpacza, jaka mnie ogarniała. Łzy dusiły, brakowało powietrza. Codziennie stawałam się jednak silniejsza. One też …
Przez 60 dni pobytu na oddziale każdy był inny, jedne dni były pełne radości i nadziei, inne przynosiły smutek i załamanie.

Po dobrym jak dla takich wcześniaków starcie na oddechu wspomaganym po kilku dniach nastąpiło załamanie i dziewczynki zostały podłączone do respiratora. Bum, ratunku, jak to respirator? Miało być każdego dnia lepiej? I tak kilka razy, po dobrych okresach prób samodzielnego oddechu, moje skarby wracały do rurki intubacyjnej.
Setki badań i niedojrzałość dziewczynek zaskutkowały anemią. Miały przetaczaną krew. Dwukrotnie. Maja dodatkowo miała wtłaczane osocze, przed którego podaniem usłyszałam od P. Doktor, że w nocy prawie odeszła…

Rentgen pokazywał zmiany zapalne w płucach, usg główek- wylewy drugiego stopnia. Oczka nie do końca miały wykształcone unaczynienie. Jedynym pocieszeniem było to, że serduszka i pozostałe organy funkcjonują nienagannie. Tak więc dziewczynki jadły, oczywiście poza żywieniem dożylnym, coraz więcej i ładnie przybierały na wadze. Mój pokarm podawany był sondą prosto do żołądka. Najpierw kilka mililitrów, potem kilkanaście, by pod koniec naszego pobytu być wypijanym samodzielnie w „porażającej” ilości 50- 60 ml podczas jednego karmienia. I w ten sposób dostałam w końcu jakieś zadanie. Jedyne. Dać dziewczynom jeść! Codziennie z pudełkiem z wyparzonym laktatorem czekałam dzielnie przed drzwiami oddziału, by dać dziewczynkom jedyną rzecz, jaką mogłam, poza miłością oczywiście.

Bywało różnie. Mało, trochę więcej, dużo, trochę mniej. Ale pokarm był i zyskałam poczucie, że nie jestem taka bezsilna, jak mi się na początku wydawało. Przestałam płakać, zaczęłam mówić. Mówić cokolwiek, najczęściej, że bardzo je kocham i na pewno dadzą sobie radę ze wszystkim, bo są silne, bo są dzielne. I że żaden dorosły nie może się z nimi równać, bo poddałby się na początku walki, którą one toczą każdego dnia. Czytałam im bajki, śpiewałam piosenki, aż nadszedł ten moment. TEN MOMENT…
Stan Zuzi i Mai poprawił się na tyle, że mogłam je przytulić poza inkubatorem. Z rurką respiratora, ale zawsze… i tak codziennie, z utęsknieniem, czekałam na ten moment.
I zadziałało! Nie wiem czy moja cierpliwość została wynagrodzona, czy dziewczyny w końcu postanowiły mocno tupnąć nogą i stwierdziły, ze dosyć już oddychania za nie i zaczęły oddychać samodzielnie. Początkowo ze wspomaganiem CPAPu, potem samiuteńkie.

Radość, gdy je zobaczyłam bez rurek, była nie do opisania.
Łzy radości pojawiły się również, gdy opuściły inkubator i jeszcze z maseczkami z tlenem zostały przeniesione do łóżeczek. Od teraz były moje. Tylko moje. Do tulenia, do całowania, do głaskania.

Potem zaczęły funkcjonować bez leków, a i dodatkowy tlen przestał być niezbędny. I otworzyły się dla nas drzwi do świata. Świata, który przywitał moje dziewczynki tak boleśnie, świata, który jest tak piękny.

Każdego dnia myślę ciepło o wszystkich ludziach, którzy podczas pobytu Zuzi i Mai na Oddziale Intensywnej Terapii Noworodka dbali o moje skarby. O Lekarzach, Paniach Pielęgniarkach, bez których pomocy dziewczynki nie miałyby szans. Żadne słowa nie wyrażą mojej wdzięczności. Napiszę tylko- dziękuję!



Marta Cydzik - mama Zuzi i Mai 
(urodzonych 01.04.2014 w 31 tygodniu ciąży)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz